Wakacje 2014 rozpoczęliśmy od wizyty
nad Morzem Bałtyckim. Dla P. to była taka pierwsza wyprawa od... 17
lat, więc można powiedzieć, że pierwsza świadoma ;) W. nie
widziała naszego polskiego morza dużo krócej, co nie zmienia
faktu, że przyjemnie było się tam wybrać wspólnie pierwszy raz.
I pewnie nieostatni. Nad romantyczną wyprawę we dwójkę,
przedłożyliśmy chęć spędzenia czasu ze znajomymi, więc naszą
wesołą gromadkę dopełnili Maciej i Patryk, których nietrudno
odnaleźć w kilku naszych poprzednich notkach. Jednym z miejsc,
które podczas naszej podróży wspólnie odwiedziliśmy było
Sarbinowo, które z czasem okazało się naszą główną bazą
wypadową. Ta nadmorska wieś letniskowa znajduje się w gminie
Mielno w odległości 7 km od tej miejscowości, w powiecie
koszalińskim. Leży oczywiście bezpośrednio nad Morzem Bałtyckim.
Mimo tłumów jakie codziennie tam widywaliśmy, na stałe
zamieszkuje ją jedynie trochę ponad 500 mieszkańców.
Co można zobaczyć w
nadmorskiej miejscowości? Hm... Przede wszystkim morze. I plażę.
Biorąc pod uwagę gorącą pogodę, jaka nam się trafiła,
plażowanie było najprzyjemniejszą rzeczą, jaką mogliśmy robić.
Baaaardzo rześka morska woda, grzejące słońce i miękki piasek to
wszytko czego pragnęliśmy. Choć P., ze względu na swoją
karnacje, wolałby żeby słońca było mniej, bo o tyle o ile W. się
opalała to P. „płonął żywcem” w bardzo wyrazistym
malinowo-prosiakowym kolorze poparzenia słonecznego. Jednak leżenie
na piasku i kąpanie się w morzu to nie wszystko, co oferuje
człowiekowi plaża. W przypadku Sarbinowa warto wyróżnić bardzo
ładnie przygotowaną promenadę, która idealnie nadaje się do
spaceru, gdy już mamy powoli dość parzącego w stopy piasku...
Jedynym jej minusem jest samo wejście na nią, gdyż schody
stworzone są z sieci dziur, które dość drastycznie obchodzą się
z Twoimi nagimi kończynami. Można też budować zamki z piasku i
próbować dokopać się do morza. Jednak, ani jedno, ani drugie nie
jest ani efektowne, ani efektywne bez pomocy wiaderka i łopatki. Nam
się jednak udało, a że wygląda bardzo nieszczęśliwie... No
cóż... I to jeszcze nie koniec nadmorskich atrakcji. Dla odrobiny
ruchu, aby nie tylko wciąż się wylegiwać, dobrze zabrać ze sobą
piłkę do siatki i pograć trochę w plażówkę. A amatorom
romantycznych chwil we dwoje, tudzież tym, co za piłką nie
przepadają, polecamy spacer brzegiem morza - o każdej porze dnia,
choć najbardziej urokliwie jest przy zachodzie słońca. Morze to
też Ziemia Obiecana dla geologów (a także studentów tej dziedziny
nauki takich jak Patryk), którzy wraz ze swoim młotkiem łupią,
łupią i łupią kamienie w poszukiwaniu muszli, głowonogów czy
trylobitów.
Tym, co bardzo
charakterystyczne dla Sarbinowa jest kościół stojący 50 m od
plaży i widoczny już z daleko. Znaleźć go można na większości
pocztówek. Prezentuje on charakterystyczny neogotycki prąd
architektoniczny. Wzniesiony został w drugiej połowie XIX wieku
jako kościół ewangelicki. Z oryginalnego wyposażenia świątyni
pw. Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny można zobaczyć
neogotycką chrzcielnicę oraz trzy dzwony. Charakterystyczną cechą
kościoła jest wieża o wysokości ok. 40m. Kiedyś pełniła
funkcję sygnalizacyjną i widokową.
Duży wpływ na
wybór miejsca miał fakt, że rodzice Patryka posiadają działkę w
Zagajach, niedaleko Sarbinowa. Jeszcze przed wyjazdem byliśmy
ostrzeżeni, że jako ze na działce nikogo nie było od 2 lat to
trawa jest do pasa. Jednak byliśmy przekonani, że to metafora. A tu
jednak nie... Także kosiarka w ruch i trzeba było wykosić miejsce
na namiot, dojście do "toalety" i do działki naszych
sąsiadów, czyli wujostwa Patryka. Jako, że nikomu nie chciało się
za to za bardzo zabrać to W. musiała wziąć sprawę w swoje ręce
i dać facetom przykład. Jednak szybko się oni zreflektowali i
każdy z naszej czwórki coś tam jednak pokosił, mimo że kosiarka
nie raz zacinała się z powodu ogromnej ilości trawy. Patrząc na
zdjęcia i widząc w tle przyczepę campingową można by się
zastanowić, czemu jedna wybraliśmy spanie w namiocie. Odpowiedź
jest prosta - tylko Patryk był na tyle odważny by spać razem z
setkami różnych wielonożnych stworzonek, z których niektóre
miały 8 nóg i wielkość kciuka. Dolegał nam też trochę brak
możliwości kąpieli z powodu zepsutego zaworu, który wyleciał i
stworzył piękną fontannę, gdy tylko próbowaliśmy odkręcić
kran. Także nasza kąpiel musiała ograniczać się do morza. I
starego, dobrego sposobu z miską. Parawan z kilku ręczników i koca
i voila, łazienka jak się patrzy. Tylko trawa trochę łaskotała
tu i ówdzie. Nocleg w Zagajach był dla nas idealnym sposobem na
poznawanie miejscowej fauny i flory. W szczególności fauny. I tu
nie chodzi nawet o sarenkę, która raz przebiegła nam przez drogę,
czy nawet obserwowane nad morzem mewy. Przede wszystkim zapoznaliśmy
się z dużą ilością żabek, które chyba migrowały przez drogę
pomiędzy Sarbinowem a Zagajami, jeszcze większą liczbą ślimaków,
a wręcz ślimorów, które otaczały, co wieczór nasz namiot, a
także „przecinków”, czyli owadów z rzędu wciornastków, które
bardzo polubiły nasze ciała. Nasz opis może podchodzi powoli pod
pewien survival, jednak nie było aż tak źle. Większość czasu i
tak spędzaliśmy w nadmorskich miejscowościach, a Zagaje służyły
nam w większości tylko jako nocleg. A, gdy już spędzaliśmy tam
trochę więcej czasu to zdarzyło nam się pograć w siatkę i w
karty z kuzynkami Patryka czy przygotować grilla. Był jak wszystko
w Zagajach - nawiązując do kampanii o autobusie - smutny, Jednak
najważniejsze, że działał. Na domiar złego z naszej trójki
(gdyż podczas grilla Maciej już nas niestety opuścił) nikt nigdy
grilla nie rozpalał... Jednak poradziliśmy się z tym koncertowo i
zużyliśmy tylko niecałe pół paczki podpałki ;) Węgiel płonął,
a właściwie żarzył się, więc można było na nim zrobić kilka
pysznych kiełbasek, którym niczego nie brakowało, mimo że nasza
przyprawa w nazwie miała "do żeberek", a niektóre z nich
ciut się przysmoliły... A na deser zafundowaliśmy sobie pianki na
herbatnikach na ciepło.
Co to za wyjazd nad
morze bez zjedzenia tego co dla niego charakterystyczne, prawda? Dlatego w niedziele na śniadanie zjedliśmy rybkę, która mimo że miała być filetem z dorsza, była dorszem pełnym ości. Była jednak trochę bez smaku, chyba, że użyło się soli, której akurat dostaliśmy bardzo dużo. W przeciwieństwie do cytrynki, której nie zobaczyliśmy ani kawałka.
Po prostu mieliśmy pecha przy wyborze jadłodajni. Jednak nie ma co narzekać, zawsze mogłoby być gorzej ;) Jeśli chodzi o smak to zdecydowanie polecamy nadmorskie gofry z przeróżnistymi dodatkami. Wiadomo, ze mają cenę bardzo turystyczną, ale naszym zdaniem zjeść gofra nad morzem wypada. I nie upaprać się w całości bitą śmietaną, tak jak to zrobiła W. Jedzenie to jednak nie jedyna rozrywka, która może nas spotkać nad morzem. Przechadzając się po ulicach Sarbinowa można znaleźć masę chińszczyzny, jednak tutaj nawiązania do potrawy już brak. Automaty z kauczukami, kucykami pony i innymi zabawkami są po prostu wszędzie. Do tego stoiska z pamiątkami, z których najbardziej nadmorskie są prawdopodobnie pocztówki. Chociaż i też pewnie wyprodukowane gdzie indziej... Jednak dla nas miejscem spotkań i codziennych turniejów
były namioty z... Cymbergajem. Nasze mini-turnieje wygrywali częściej chłopacy, jednak i W. raz zdarzyło się zdobyć laur zwycięstwa.
Jeśli chodzi o
zdobywanie nowych znajomości to wyjazd do Sarbinowa nie okazał się
w tym względzie zbyt wartościowy. Najbliżej poznania byliśmy
pewnego rudego chłopaka, który gdy tylko zobaczył P. podszedł do
niego, przywitał się z nim i przedstawił „Siema, Rudy jestem”
po czym stwierdził, że rudzi muszą się trzymać razem. Na znak
przymierza między rudymi chłopacy zrobili sobie pamiątkowe
zdjęcie. A pozostali śmiali się, że ze względu na kolor włosów
P. zawsze musi przydarzyć mu się coś przypałowego. Do tego W. z
Maciejem i Patrykiem zaczęli mówić o nich jako "rudej
drużynie" i twierdzić, że najpierw jest ich dwóch, a potem
opanują cały świat. Żaden wyjazd nie może obyć się bez naszej
widokówkowej akcji, w tym dwóch kartek wysłanych przez
Postcrossing, z których jedna jest teraz w drodze do Białorusi, a
druga do USA. Oprócz tego oczywiście nasze kartki powędrowały do
rodziny i przyjaciół, bo jak wiadomo - nazwa zobowiązuje. Jednak
koniec tej notki to jeszcze nie koniec naszej tegorocznej nadmorskiej
przygody. Oprócz Sarbinowa odwiedziliśmy jeszcze Chłopy i Gąski.
Ale o tym już w następnych tekstach. Do przeczytania!
Z pozdrowieniami z Sarbinowa - W. i P. :) |
Fajny wpis :) Byłem niedaleko w tym roku, zastanawiałem się nad Sarbinowem
OdpowiedzUsuńDzięki za pocztówkę :)
OdpowiedzUsuń:*
Sarbinowo jest super, ale najlepszą rybkę można zjeść w Mielnie/Unieściu. Jedziemy główną drogą z Mielna do Unieścia. Skręcamy w lewo do "wioski rybackiej". Jedziemy do końca i skręcamy w prawo. Później również tą drogą do końca, aż po prawej zobaczmy smażalnie "Pod wydmą" (lub "Pod wydmami"). Genialna, smaczna ryba. Najlepsza jaką kiedykolwiek jadłem!
OdpowiedzUsuńDziękujemy za informację ;)
UsuńNigdy nie byłam w Sarbinowie ale wydaje się fajne :)
OdpowiedzUsuńZapraszam również do siebie: http://scritto-con-la-pasta.blogspot.com/
Bardzo fajnie napisany artykuł. Jestem pod wrażeniem.
OdpowiedzUsuń