Jako, że hasło naszego bloga Idziemy razem przez świat zobowiązuje, to postanowiliśmy wyruszyć do Częstochowy. Pieszo. Tego lata po raz drugi w życiu wybraliśmy się na Piesza Pielgrzymkę Archidiecezji Gnieźnieńskiej (PPAG) z grupą fioletową z Wągrowca. Jak czasem żartowaliśmy to najdłuższy spacer za rękę, jaki kiedykolwiek odbyliśmy, bo mający prawie 350 km. Dlatego, że łącznie z powrotem, dni w trasie spędziliśmy 12, czyli dokładnie tyle ile jest grup kolorowych, postanowiliśmy sobie za cel każdego dnia rozdawać wizytówki innej grupie, aby wszyscy dowiedzieli się o tej notce. Razem z ponad 80-osobową grupą pod przewodnictwem księdza Mariusza Orlikowskiego, z którym nie można się nudzić, odbyliśmy drogę, dzięki której zwiedziliśmy wiele interesujących miejsc, poznaliśmy niesamowitych ludzi i przeżyliśmy ciekawe przygody, o czym chcielibyśmy Wam w tej (nie)krótkiej notce opowiedzieć.
Dzień 1
Wszystko zaczęło się 26 lipca od pakowania bagaży do autobusu, który jechał z nami całą drogę. W. śmiała się, że dla niej pielgrzymka zaczęła się wcześniej, kiedy to pojechała z tatą odebrać spod kościoła Izę i Marysię, które wyruszały dzień wcześniej niż fioletowa. Kiedy okazało się, że grupa nie dotarła jeszcze na parking pod kościołem, pojechali sprawdzić, jak daleko są. Gdy udało się im znaleźć szamocińską grupę złotą i W. zauważyła kilku znajomych, szybko podjęła decyzję, żeby przejść pieszo ten około kilometrowy odcinek. Pielgrzymka dla fioletów tak naprawdę zaczęła się jednak o godzinie 7:30 Mszą św. w wągrowieckiej Farze. Po jej zakończeniu, rozdaniu chust, pożegnaniu z rodzicami i pamiątkowych zdjęciach około 9, ruszyliśmy w drogę. I szliśmy nasz pierwszy pielgrzymkowy etap, żegnani przez mieszkańców. Skończył się on w pobliskich Łaziskach, gdzie czekał na nas pierwszy postój. Tym razem jeszcze bez obwieszczających go pań postojowych i toi toiów, ani odpadających ze zmęczenia nóg. Jak wiadomo wszystko kiedyś ma swój koniec, również postoje. Znów ruszyliśmy w drogę, tym razem do Mieściska, gdzie czekał na nas, grupę złotą oraz biało-żółtą z Rogoźna obiad przy parafii św. Michała Archanioła. Zjedliśmy tam zupę jarzynową i była to zupa z... sercem. Dosłownie. Kiedy W. była w łazience, P. znalazł w swoim obiedzie serce kurczaka i nie zastanawiając się wiele, wrzucił je do kubka W., po czym ona obraziła się na niego, stwierdziła, że jest obrzydliwy i nie chciała z nim rozmawiać. P. dla uspokojenia sytuacji, wyłowił je z kubka W. i postanowił zostawić pod drzewkiem, ale nic z niego nie wyrosło. Na tym samym postoju, pierwszą osobą, którą zaangażowaliśmy w rozdawanie naszych wizytówek była Iza z grupy złotej. Niestety tego dnia nie chciała zrobić sobie z nami zdjęcia :( Kilka kilometrów dalej rozpoczął się ostatni, najkrótszy etap, na którym W. postanowiła wziąć tubę, żeby pokazać, że dziewczyna też jest w stanie ją unieść. Około 18 dotarliśmy do Kłecka - miejscowości położonej około 25 km od Wągrowca, gdzie czekał na nas nocleg w szkole. Po zakwaterowaniu i umyciu, udaliśmy się na apel do pobliskiego kościoła p.w. św. Jerzego i św. Jadwigi, który został zbudowany w XVI w. w stylu późnogotyckim. Ołtarz główny jest poliptykiem i został wykonany w 1596 r. przez znanego w ów czas poznańskiego artystę Mateusza Kossiora. Za ciekawostkę można uznać to, że na ołtarzu bocznym stoi drewniana figurka świętej, trzymającej relikwie bł. Jana Pawła II. Dzień zakończył się sympatycznym akcentem, czyli belgijką zorganizowaną przez grupę biało-żółtą. Wszyscy ciut zmęczeni, ale zadowoleni pokładli się spać, myśląc o tym, że następnego dnia wstajemy późno bo koło 7.
Dzień 2
Drugi dzień naszego pielgrzymowania rozpoczął się oczywiście od wstania, ale tak naprawdę od mszy świętej w miejscowym kłeckim kościele. Tego dnia na swój "pocztówkowy celownik" wzięliśmy Igę z grupy biało-żółtej. Pomogła nam z miłą chęcią i uśmiechem na twarzy, który jej nigdy chyba nie schodzi. Chodzą plotki, że Iga uśmiecha się zawsze... Po drodze cały czas audycje miało "Radio Maryjusz". Dzięki jego wywodom usłyszeliśmy na przykład, że nie możemy robić odstępów, bo nas sarny przelecą. Około 14 dotarliśmy do Gniezna i nawet mieliśmy okazję je trochę pozwiedzać, ale to historia na osobną pocztówkę :) Żeby jednak ją napisać potrzebujemy jeszcze kilka miejsc do zwiedzenia, gdyż na nie nie starczyło nam czasu - między innymi Muzeum Początków Państwa Polskiego. Dlatego w przyszłości możecie spodziewać się Pocztówki z... Gniezna, jednak jeszcze nie teraz :) Wracając do naszego drugiego pielgrzymkowego dnia, po czasie wolnym i zjedzeniu nielegalnego loda, udaliśmy się z powrotem do katedry, skąd wyruszyliśmy do parafii bł. Radzyma Gaudentego, gdzie rozdzieleni zostaliśmy na noclegi. Jest to jedyna świątynia pod takim wezwaniem w całej Europie. Interesujący jest tam krucyfiks, który przedstawia powstanie Kościoła (my jednak nie do końca to zauważamy), a także droga krzyżowa, która przyciąga swoimi – czasem aż zbyt okrutnymi – detalami. Tym razem obojgu nam udało się trafić na noclegi do rodzin. P. razem z Danielem do Asi, która następnego dnia także wyruszała na pielgrzymkę, a W. z Patrycją trafiły do rodziny, u której druga z nich nocowała już dwa lata temu, gdy była pierwszy raz na pielgrzymce. Zostały bardzo miło przyjęte i poczęstowane pomidorówką. A chłopacy dostali przepysznego placka domowej roboty.
Dzień 3
Po 2 dniach upału poranek dnia trzeciego, jak rok temu, powitał nasz deszczem. Oficjalna pielgrzymka, a dla nas już 3 dzień, rozpoczęła się Mszą św. o 6.30 w katedrze gnieźnieńskiej, prowadzoną przez biskupa Wętkowskiego. Po zakończeniu nabożeństwa zaczęło świecić słońce. W tym roku wychodziliśmy z Gniezna jako pierwsi. Już po kilkunastu minutach czuliśmy się jak w piekarniku. Po raz pierwszy podczas PPAG 2013 zobaczyliśmy panią postojową – zwiastun dobrej nadziei. Nasze nogi ją kochają. Podczas postoju śniadaniowego odwiedzili nas rodzice W. Przywieźli poduszki i inne rzeczy, które zapomnieliśmy, m.in. aparat. Po kilkudziesięciu minutach przerwy ruszyliśmy dalej. Było jeszcze goręcej niż wcześniej. Na szczęście 7km dalej w Czerniejewie czekał na nas postój obiadowy i pyszna pomidorówka. Odbyły się tam również zawody sportowe organizowane przez biało-żółtą, w których zmęczenie (i lenistwo) nie pozwoliło nam wziąć udziału. P. postój dłużył się niemiłosiernie i stwierdził, że postoje powinny być albo półgodzinne albo obiadowe. Niestety nie potrafił określić, jaką jednostką czasu są „obiadowe”. Po pewnym czasie znów ruszyliśmy w drogę, by po kolejnym postoju dojść do Wrześni – miasta rond (na naszej trasie było ich łącznie aż 6), gdzie trafiliśmy do kościoła p.w. św. Jadwigi. Tam rozdzielono nas na noclegi. Cała nasza grupa trafiła do rodzin. Dopiero na apelu mieliśmy okazję przyjrzeć się świątyni dokładniej. Wnętrze sprawiało wrażenie trochę pustego. W. szczególnie przypadł jednak do gustu obraz za ołtarzem, który przedstawia Jadwigę w królewskim płaszczu, klęczącą przed krzyżem. Nie mogła też powstrzymać się od złośliwego komentarza, iż droga krzyżowa wygląda jak z plasteliny. Po apelu poznaliśmy Michała ze żnińskiej grupy biało-czerwonej, który obiecał nam, że rozda nasze wizytówki w swojej grupie. Po pełnym wrażeń dniu, trafiliśmy na nocleg. P. razem z Filipem, Sebą i Stachem znaleźli się u tej samej rodziny, co trójka z nich rok temu, a do spania dostali wygodne materace. Poza tym załapali się na kiełbaski z grilla i zimne gazowane napoje. W. razem z Ewą M. znalazły także dach nad głową, a po chwili rozmów i delektowania się pysznym piciem, oboje zasnęliśmy u „swoich rodzin” kamiennym snem.
Dzień 4
Po zdecydowanie zbyt wczesnej pobudce o 6:15 ruszamy i opuszczamy Wrześnię. Początkowo irytowało nas ciągłe czekanie, aby trzymać odpowiedni dystans z idącą przed nami biało-czerwoną, ale wystarczył jeden telefon księdza przewodnika, abyśmy połączyli się w jedną wielką grupę, która wprawiła w osłupienie panią postojową. Na jednym z postojów złapała nas Marta z grupy medialnej, abyśmy udzielili wywiadu na temat "Co dla Ciebie znaczy wierzyć, że Bóg jest". Jej chłopak - Bartek skomentował wypowiedź W. (którą można znaleźć tutaj) takimi słowami „Kojarzysz mi się z kotem. Karmi mnie, głaszcze, sprząta moją kuwetę”. W tym samym miejscu Stasia czekała niemiła niespodzianka w jabłku, które dostał. Miał w nim robaka, a że nie miał zamiaru konsumować nadmiernej ilości białka, wolał jednak je wyrzucić, niż zjeść do końca. Postój obiadowy miał miejsce w Pyzdrach. Znajduje się tam ładny kościółek p.w. narodzenia NMP. Został wzniesiony w drugiej połowie XV wieku, a odrestaurowany po pożarze w latach 1865-1870. To, co urzeka w świątyni najbardziej to freski. Wszystkie malowidła na ścianach sprawiają wrażenie trójwymiarowych. Po nabożeństwie pokutnym, które odbyło się w tamtejszym kościele, udaliśmy się na obiad, który składał się z parzonej kiełbasy i zupy mięsno-pomidorowej. A po zdecydowanie zbyt krótkiej drzemce, ruszyliśmy w dalszą drogę. Na następnym postoju poznaliśmy Andrzeja ze srebrnej grupy z Murowanej Gośliny, którego poprosiliśmy o pomoc z wizytówkami. Wieczorem dotarliśmy do Komorza, gdzie czekała na nas stodoła. Msza święta tradycyjnie odbyła się na łączce przy naszym noclegu. Było w niej coś niezwykłego, pokazywała, że Bóg jest wszędzie, nie tylko w kościele. Jest w każdym z nas. W. udało się załapać do namiotu z Zuzią i Julką. Oczywiście trzeba było go rozłożyć, a z powodu braku młotka, wbijały śledzie cegłą. P. razem z Filipem i Danielem, rozłożyli się w stodole, a potem poszli poszukiwać prysznica, przez co spóźnili się na apel. A reszta grupy myła się w oborze, w zimnej wodzie w miskach. Koło 22 większość grupy już spała.
Dzień 5
Dla całej fioletowej dzień ten zaczął się bardzo wcześnie. Tuż po północy do namiotu, w którym spała W. wparował Bartek, mówiąc, że trzeba uciekać do stodoły, gdyż zbliża się burza. W., Julka i Zuzia pozbierały co było i szarpane wiatrem biegły w kierunku schronienia. Później okazało się, że W. zwinęła Julce jednego buta. Część grupy postanowiła spać w autobusie, bo w stodole zrobiło się nagle mokro. W., która bardzo boi się burz długo nie mogła zasnąć, na szczęście wszystko się z czasem uspokoiło i mogliśmy znów spać. Obudziliśmy się około 5. Było zimno i padało. Dlatego, że etap był krótki to P. postanowił nieść tubę do Kretkowa. Znajduje się tam kościółek p.w. Wszystkich Świętych, gdzie wszyscy modlili się o dobrą żonę lub męża. Pierwsza świątynia powstała tam w XVI wieku. Ściany pokrywały piękne freski. Po bokach ołtarza stały figury apostołów, z których jeden miał żeńskie rysy twarzy. Jednym z naszych kolejnych postojów obiadowych był Żegocin. Tam odbyła się Msza święta, którą sprawował sam biskup. Pierwsza świątynia w Żegocinie powstała w XII wieku, ufundowana przez Zbigniewa Żegotę, a ta, którą można odwiedzać po dziś dzień została wybudowana pod koniec XIX wieku. Znajdują się w nim figury św. Mikołaja, św. Kazimierza i św. Szymona z Lipnicy (patrona P. od bierzmowania). Tego dnia urodziny miała Zuzia - siostra Filipa. Z tej okazji rozdała wszystkim cukierki. Gdy tylko Filip to zobaczył zapytał:
- Sama je kupiłaś?
- No tak.
- Kurczę, a mama do mnie dzwoniła, że mam ci kupić w ramach prezentu, ale zapomniałem.
Gdy postój się skończył bp. Wętkowski pobłogosławił nam na drogę i zrobił sobie z nami zdjęcie. Kilka km dalej, znajdowała się nasza upragniona broniszewicka stodoła. Dzięki uprzejmości sąsiadów z naprzeciwka mogliśmy się umyć w ciepłej wodzie. Dzień zakończył się apelem i wieczornymi tańcami – belgijką, country i walcem. Wieczorem P. z Filipem przy pomocy W. i Bartka skonsumowali wszystko to, co zostało z cukierków Zuzi. Zanim poszliśmy spać przy akompaniamencie chrumkania świń, Filip przy rozpakowaniu torby śpiewał piosenkę „Chrześcijan tańczy, tańczy, tańczy. Tańczą, tańczą, tańczą jego flaki.”, a aparat P. przestał działać, co W. w rozmowie z Julką skomentowała: "zepsuł się znaczy się zepsuł i już nie będzie działał."
- Sama je kupiłaś?
- No tak.
- Kurczę, a mama do mnie dzwoniła, że mam ci kupić w ramach prezentu, ale zapomniałem.
Gdy postój się skończył bp. Wętkowski pobłogosławił nam na drogę i zrobił sobie z nami zdjęcie. Kilka km dalej, znajdowała się nasza upragniona broniszewicka stodoła. Dzięki uprzejmości sąsiadów z naprzeciwka mogliśmy się umyć w ciepłej wodzie. Dzień zakończył się apelem i wieczornymi tańcami – belgijką, country i walcem. Wieczorem P. z Filipem przy pomocy W. i Bartka skonsumowali wszystko to, co zostało z cukierków Zuzi. Zanim poszliśmy spać przy akompaniamencie chrumkania świń, Filip przy rozpakowaniu torby śpiewał piosenkę „Chrześcijan tańczy, tańczy, tańczy. Tańczą, tańczą, tańczą jego flaki.”, a aparat P. przestał działać, co W. w rozmowie z Julką skomentowała: "zepsuł się znaczy się zepsuł i już nie będzie działał."
Dzień 6
Kolejny dzień rozpoczęty o godzinie 5... Niestety. Na szczęście śniadanie w lesie nam to wynagrodziło. P. ze względu na ból stawów skokowych pojechał jeden etap autobusem. I był z tego powodu bardzo nieszczęśliwy. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło. Dzięki temu zajął nam miejsce w kościele na Mszę świętą, która została poprzedzona krótkim wystąpieniem proboszcza o jego historii. Chodziło w niej mniej więcej o to, że deseczka z obrazem, która została wyrzucona przez pewnego chłopa przeleciała kilka kilometrów do parku koło kościoła i wylądowała w piachu, który miał mieć ponoć lecznicze właściwości. Zaobserwowane to było podobno przez około 30 ludzi. Z tego powodu wybudowano sanktuarium Matki Boskiej Turskiej, a obraz koronowano. Na tym postoju odbyła się ogólnopielgrzymkowa belgijka. Niestety z powodu bólu stawów P. nie wzięliśmy w niej udziału i zajęliśmy się pisaniem. A na obiad był żurek. P. Postanowił nie brać własnego, tylko wyjadał od W. Po posileniu się i odpoczynku, wyruszyliśmy już razem na kolejny pielgrzymkowy etap, tym razem do Macewa. P. uparł się, że teraz musi już iść. Po drodze robił zdjęcia krowom i żalił się, że grupa biało-czarna ma już postój. Oczywiście żartobliwie. Gdy już i chwila naszego odpoczynku nadeszła, szybko oczywiście się skończyła, gdyż przegnał nas deszcz i skierowaliśmy się na Kościelną Wieś. Tam czekał na nas nocleg. P. wraz z kilkunastoma innymi chłopakami trafił do garażu, a W. spała w namiocie razem z Zuzią i Julką. Chłopacy (przynajmniej jego zdaniem) trafili zdecydowanie lepiej, gdyż przez gospodarzy zostali poczęstowani jajecznicą, gazowanymi napojami, a później jeszcze naleśnikami i pomarańczami. Za to dla całej grupy, która nocowała przy autokarze gospodyni upiekła przepyszną zapiekankę z kaszą i serem. Taki urok pielgrzymki. Nawet gdybyś miał jeść tylko to czym poczęstują Cię ludzie to i tak utyjesz... Przy noclegu W. bawiliśmy się z psem, któremu naprawdę ciężko było wyrwać patyk, żeby go aportował. Kilkakrotnie nam się udało, ale najlepszy w tym był Filip, który znalazł na niego sposób. W międzyczasie W. z Sebą, Julką i Zuzią wykonali naprawdę ciekawą wersję Piosenki Monotonnej. Robiła wrażenie. Pies zauroczył P. do tego stopnia, że zaczął zwracać się do niego misiu i kochanie, co W. zaczęła odbierać z lekką niepewnością i odrobinką zazdrości. Następnie czekał nas apel jasnogórski z grupą białą i błękitną w uroczym kościele, jednak zanim wyszliśmy musieliśmy odpędzić się od pieska, który w momencie, gdy P. wstawał, położył mu na brzuchu patyk i czekał aż się ruszy. To była obustronna miłość od pierwszego rzucenia. Ze słów proboszcza na apelu dowiedzieliśmy się, że obraz, który tam się znajduje, mimo że jest obrazem świętej rodziny to... kiedyś nim nie był. Józef został domalowany w późniejszych latach, co odkryto podczas jego renowacji. Dawniej był to obraz Matki Boskiej Szkaplerznej łaskami słynący. Ludzie pielgrzymowali do tego miejsca z intencjami i udokumentowano, że dzięki modlitwie nie jeden odzyskał zdrowie. Po apelu postanowiliśmy kontynuować nasza wizytówkową akcję. Tym razem o pomoc poprosiliśmy Asię z grupy białej. Nasza passa została podtrzymana i ona także się zgodziła. Na domiar szczęścia w drodze powrotnej, rozmawialiśmy z Anią z błękitnej, która zaoferowała nam swoją pomoc dnia następnego
.
Dzień 7
Nadszedł dzień siódmy, co oznacza, że jesteśmy już tydzień w drodze. Ranne pobudki przestały być dla nas problemem, trzeba się zwijać i ruszać w drogę. A od samego rana czeka nas długi, bo blisko 10-kilometrowy etap do Kalisza. Trasę tę musieliśmy przejść na głodnego, gdyż śniadanie czekało na nas dopiero w samym mieście. I to po uroczystej Mszy w katedrze, którą prowadził sam biskup, a na której W. śpiewała psalm. Po zakończeniu eucharystii w końcu czekało na nas to, co W. lubi najbardziej, czyli jedzenie :) Kiełbasy, które jednak tym razem jej nie smakowały... Na jej szczęście, chwilę później podeszła do nas Iza, która nie je mięsa i wyciągnęła W. do cukierni na pączki i drożdżówki. Następny etap prowadził przez cały Kalisz do lasu na jego obrzeżach. Podczas niego dołączyli do nas kierownik pielgrzymki – ks. Dariusz Żochowski oraz ojciec duchowny - ks. Marcin Kulczynski. Pierwszy z nich wygłosił konferencję o książce „Za pięć godzin zobaczę Jezusa”, opowiadającej historię Jacquesa Fescha, dzięki której czas leciał całkiem szybko i w spokoju doszliśmy na postój obiadowy, na którym swoje wizytówki do rozdania, daliśmy Ani z błękitnej. Kolejny odcinek prowadził nas przez Aleksandrię, uważaną przez pielgrzymów za prawdziwe piekło. Jest to wieś, po której idziesz, idziesz, idziesz i idziesz. Z przodu widzisz pole. Z tyłu widzisz pole. Po prawej widzisz pole. Po lewej widzisz pole. Gdziekolwiek nie spojrzysz widzisz to samo, przerywane kilkoma wolnostojącymi domami. Czeka Ciebie prosta droga, której końca nie widać. Ze względu na to, że był pierwszy sierpnia to na tym etapie wspominaliśmy powstańców warszawskich, a gdy wybiła godzina 17 zatrzymaliśmy się i oddaliśmy im hołd chwilą ciszy. Wśród podniosłych patriotycznych pieśni upłynęła nam reszta etapu do Brzezin, gdzie czekała na nas remiza. Tam, oprócz nas nocowała jeszcze grupa srebrna i biało-czerwona. Łącznie ponad setka ludzi, a tylko kilka umywalek. Z tego powodu razem ze Stasiem wyruszyliśmy na poszukiwanie prysznica. Po kilku odpowiedziach odmownych i chwili załamania W., w końcu się udało. Nie dość, że umyliśmy się to jeszcze dostaliśmy ciepła herbatkę, a także przepyszną kolację. Zaczęliśmy żartować, że pielgrzymka to ból, cierpienie i kilku dobrych ludzi. Już czyści i najedzeni, udaliśmy się przed kościół na wieczorek pogodny organizowany przez grupę srebrną, niestety niektórych zabrakło. Były tańce i zabawy, w których P. początkowo nie uczestniczył, a włączył się dopiero po apelu jasnogórskim. Nauczyliśmy się gry w aleje i ulice, z której śmiał się nasz przewodnik, żartując, że on od tygodnia tylko ulice i aleje widzi i ma już dość. Wymęczeni, powróciliśmy na nasz nocleg i położyliśmy się od razu spać.
Dzień 8
Kolejny dzień naszej pielgrzymki rozpoczął się od zabawnej sytuacji, gdyż nasz ksiądz przewodnik rozpoczął pierwszy etap od... przejechania się wózkiem dziecięcym, prowadzonym przez Bartka. Ksiądz dawał już wcześniej sygnały, że nie chce mu się iść poprzez przeróbki „Szumią w lesie drzewa” na tekst „A Ty od samego rana. Od rana, od samiutkiego rana. Weź mnie na baaaraaaana. Weź mnie. Weź mnie na barana”. Tego dnia byliśmy na celowniku grupy medialnej, czyli Marty i Bartka, którzy zajmowali się dokumentowaniem pielgrzymki i chcieli nakręcić film o naszej grupie. Jedną z osób udzielających wywiad była W., a gotowe dzieło możecie obejrzeć tutaj. Pierwszy postój był jak zwykle śniadaniowy, więc degustując się naszym jedzonkiem, złapaliśmy Artura z grupy zielonej, aby - tak, zgadliście - pomógł nam przy rozdawaniu wizytówek :) Następne dwa pielgrzymkowe etapy, postanowiliśmy razem z W., a także Zuzią i Filipem ponieść wągrowieckie znaki i flagi. Okazało się, że mimo lekkiego balastu, idzie się tak znacznie lepiej, gdyż nie musi się nikogo gonić, ani zwalniać, lecz narzuca swoje własne tempo. Do czasu, gdy ktoś nie krzyknie "znak wolniej" i wtedy znów trzeba się wlec. A stopy bolą tak samo, niezależnie czy idzie się wolno czy szybko, więc lepiej iść szybko... Te dwa etapy zleciały nam dość sprawnie, więc dotarliśmy do Klonowej, gdzie czekała na nas Msza święta. Kazanie na niej miał ojciec duchowny pielgrzymki - ksiądz Marcin. Było o powołaniu i było tak dobre, że mimo naszego zmęczenia i początkowej chęci drzemki, zaniechaliśmy tego pomysłu, aby posłuchać. A po Mszy obiad i niespodzianka - znów zupa. Tym razem jarzynowa. Usłyszeliśmy, że Filip leciał trochę samolotem. Staraliśmy się dojść do tego, jak to jest lecieć trochę samolotem, ale niestety nie do końca potrafiliśmy to zrozumieć. Następnie wyruszyliśmy w ostatni, 5-kilometrowy etap do Lututowa. W. nocowała u rodziny, którą pierwszy raz widziała na oczy – w domu rodzinnym żony syna kuzynki babci (P. pogubił się po "syna") – wraz z Filipem, Julką, Zuzią, Stachem i Kacprem. Natomiast P. odesłany został z kilkunastoma innymi osobami do starego domu parafialnego. Gdy tam przybyli zobaczyli okno całe w martwych muchach i ściany oblepione pajęczynami. Patrząc na to, jakie będą mieli warunki, P. postanowił z Sebastianem znaleźć przynajmniej kąpiel. Po przepytaniu kilku domów, udało im się. Usłyszeli, że gospodarze zaraz będą mieli gości, ale jeżeli się sprężą to mogą się umyć. Sebastian poszedł pierwszy, minęło kilka minut i nadszedł czas na P. Ten wszedł do łazienki, przygotował się do kąpieli, wszedł do wanny. Odkręcił kurek z ciepłą wodą. A on... wystrzelił. Strumień gorącej wody zaczął lać się na ziemię i zalał podłogę. P. próbował to jakoś uratować, przykręcając kurek, albo czymś zatykając. Po chwili jednak zrezygnował, ubrał spodnie i koszulkę i wyleciał powiedzieć, co się wydarzyło. Gospodarze zareagowali niespodziewanie spokojnie. Nie kazali za nic płacić, a nawet powiedzieli, że dom dalej mieszka starsza pani, która być może przyjęłaby pielgrzymów na noc, co okazało się faktem. Nie ma tego złego, co by na dobre nie wyszło - mimo niezbyt przyjemnej przygody, chłopacy we dwójkę zamienili niezbyt przytulny dom parafialny, na miłą gospodynię, która udostępniła im dwa łóżka. Gdy rok temu zawitaliśmy do Lututowa nie mogliśmy podziwiać kościoła w całej okazałości, gdyż był w remoncie z powodu ściany zniszczonej przez wiatr. Największe wrażenie w świątyni robią freski za ołtarzem, które przedstawiają sceny z życia jej patronów - św. Piotra i św. Pawła. Są one podpisane cytatami z Biblii, dzięki czemu można rozszyfrować, o którą sytuację chodzi na konkretnym malowidle. W tym kościele odbyło się nabożeństwo pokutne wraz z adoracją, na którym medytację wygłosił ks. Marcin Kulczyński. Po niej była możliwość skorzystania ze spowiedzi. Gdy wszyscy przystąpili już do sakramentu, rozeszliśmy się na nasze noclegi.
Dzień 9
Kolejny dzień rozpoczęty wcześnie rano, ale do Częstochowy coraz bliżej, więc mimo tego, że wolelibyśmy trochę pospać to wstajemy i idziemy dalej. Pierwsze dwa etapy upłynęły nam bardzo szybko. Jednak trzeci, do Wielunia trwał aż 10km - oczywiście wg oficjalnych rozpisek, którym nie można wierzyć. Minął nam jednak względnie szybko, gdyż gościł w naszej grupie ksiądz przewodnik grupy z Inowrocławia. Wygłosił on konferencję o zmartwychwstaniu. Dowiedzieliśmy się też od niego kilku ciekawych rzeczy o grupie czerwono-żółtej. Między innymi tego, że to jedyna grupa - obóz wędrowny. Z tym, że to bardziej obóz koncentracyjny. Jako, że bezpośrednio przed nami szła jego grupa i idąc naszym tempem, zbyt się do nich zbliżaliśmy to pouczał nas, abyśmy trochę zwolnili. Stwierdził, że u niego idą 60-latkowie i idą jak burza, ale burza na ich własne możliwości. Oprócz żartów, usłyszeliśmy także słowa, które potrafią się wryć w pamięć. Ksiądz Hubert stwierdził, że w zmartwychwstanie wierzyło tylu wielkich ludzi, a on taki - cytując - kundel miałby nie wierzyć? W swoim rozważaniu wymienił między innymi takie nazwiska jak Karol Wielki, Otton III, Bolesław Chrobry, Mozart, Chopin, Mickiewicz, Norwid, Jan Paweł II, Benedykt XVI czy papież Franciszek. Znalezienie się między takimi znakomitościami naprawdę może pomóc człowiekowi w przezwyciężeniu wątpliwości. Tym, co pierwsze rzuciło nam się w oczy po wkroczeniu do Wielunia to wielki drogowskaz z napisem Częstochowa. Pierwszy na naszej trasie znak, że jesteśmy już blisko. W Wieluniu mieliśmy okazję zobaczyć Sanktuarium Nawiedzenia NMP, w którym znajduje się obraz Matki Bożej Pocieszenia z 1640 roku. Jest to znane w Polsce miejsce kultu i pielgrzymek. Od 1964 roku odnotowano w parafii 8 świadectw o łaskach i uzdrowieniach. Na jego ścianach możemy odnaleźć wota ofiarowane przez pielgrzymów. Na obiad była zupa jarzynowa, jednak P. zamiast jeść, wolał spać. Natomiast W. w trakcie tego postoju spotkała się z byłą koleżanką z klasy – Emilką. Ten dzień był wyjątkowo upalny. Niebo było czyste i błękitne. Dlatego, gdy pojawiła się na nim mała, puchata chmurka żartowaliśmy, że zaraz spadnie z niej duży deszcz. Gdy doszliśmy do Wierzchlasu czekał tam na nas 20-minutowy postój, z którego pochodzi nasze pocztówkowe zdjęcie z pozdrowieniami. W czasie ostatniego etapu ks. Mariusz postanowił nam pokazać, że i on może zostać tubiarzem. Ten odcinek trwał tylko koło 3km, ale zaangażowanie w gonieniu innych z tubą (szczególnie Julii), żeby przyłożyć im ją do ucha, robiło na nas wrażenie i dodawało sił, aby iść dalej. 3km mijają bardzo szybko, więc zanim się obejrzeliśmy doszliśmy do remizy w Kraszkowicach, z której poleciała na grupę woda z węża strażackiego. Razem ze Stachem, Filipem, Zuzią, Kacprem i Julką zebraliśmy szybko rzeczy i udaliśmy się na nasz nocleg do rodziny W., gdzie dostaliśmy kotlety, co niezmiernie ucieszyło Julkę, bo na pielgrzymce można o nich zazwyczaj tylko pomarzyć. Przed 21 udaliśmy się do pobliskiego kościoła na apel prowadzony przez grupę błękitno-żółto-zieloną. Odmówiliśmy kompletę, zaśpiewaliśmy nieszpory i wróciliśmy na nasz nocleg. Dla nas trwał trochę za krótko.
Dzień 10
Dziesiąty dzień naszego pielgrzymowania zaczęliśmy o godzinie 6 od Mszy św. w Kraszkowicach z kolorowymi grupami z Zagórowa, Mogilna i Inowrocławia oraz promienistą z Powidza. Po niej wróciliśmy po jednodniowej przerwie do naszej akcji rozdawania pocztówek. A, że czasu zostało mało, a grup cztery to o pomoc poprosiliśmy parę z grupy błękito-żółto-zielonej i pielgrzyma z grupy czerwono-żółtej. Niestety nikt z nich nie zrobił sobie z nami zdjęcia, bo rozładował nam się aparat... Pierwszy etap zaprowadził nas do Krzeczowa, gdzie była stacja benzynowa. W. miała wątpliwości, czy kupić hot-doga, bo nie mogła już patrzeć na kanapki z dżemem, ale jak zobaczyła, że kierownik pielgrzymki go zamawia to ulżyło jej i też to zrobiła. Następny etap prowadził nas do Działoszyna i wg rozpiski miał trwać 7 km. ale wychodzi na to, że miał około 12. Gdy dotarliśmy do postoju swoje pierwsze kroki wykonaliśmy do miejscowego kościoła. Pierwsza informacja o parafii pochodzi z 1411 roku, jednak historycy uważają, że istnieje ona już od XIV wieku. Ze względu na reformację około 1570 r. został zamieniony na kalwiński zbór, jednak w 1611 roku został zwrócony katolikom. Tragicznymi dla kościoła okazały się obie wojny światowe ze względu na bombardowanie i ostrzeliwanie miasta. Spłonęła między innymi plebania z cennymi archiwaliami. Jest to budowla późnobarokowa. Jej wnętrze zdobi pięć ołtarzy, które przedstawiają: Znalezienie Krzyża Świętego, Najświętsze Serce Maryi, Marię Magdaleną, św. Antoniego i Matkę Boską Częstochowską. Znajduje się tu także 18-wieczna ambona. W zewnętrznej ścianie wmurowana jest tablica upamiętniająca 30 Poleską Dywizję Piechoty. Na placu przed kościołem już czekali na nas ludzie z domu seniora „Srebrna Nić” i inni, który przyjechali na jutrzejsze powitanie pielgrzymów w Częstochowie. Przywieźli ze sobą pysze drożdżówki i wodę. Na następny etap została utworzona 13 grupa - Grupa Czarna, w której szli księża. My na tym odcinku szliśmy z Panem Jezusem pod postacią najświętszego sakramentu. Nasi księża wymieniali się w niesieniu Chrystusa, aby obaj mogli iść po połowie etapu w tej ostatniej grupie. Na postoju czekał na nas obiad w postaci zupy grzybowej, ale to co było naprawdę niesamowite to niebo - chmury ułożyły sie tak, że wyglądały jak szczyty górskie lub Karpatka widziana od spodu. Miły akcent zapewnila wszystkim grupa z Zagórowa, która na postój weszła tanecznym krokiem poloneza. Następne etapy poprowadziły nas przez Miedźno, gdzie mieliśmy postój przy torach kolejowych, potem przez Miedzno, gdzie czekał nas krótki postój przy kościele, do Łobodna, gdzie cała grupa fioletowa spała w remizie strażackiej. Tego dnia przeszliśmy najwięcej ze wszystkich - nieoficjalnie około 50km i podobno pobiliśmy tym rekord grup kolorowych w długości trasy jednej doby. Gdy dotarlismy to Łobodna i gdy nasze stopy skończyły strajk dotyczący używania ich, poszliśmy szukać kąpieli. Nie szło nam zbyt dobrze. Ludzie udawali, że nie ma ich w domu, wymawiali się żniwami, gośćmi lub małymi dziećmi, a w skrajnych przypadkach szczuli psami. W. była załamana i zdesperowana na tyle, że chciała wracać do remizy i myć się w zlewie. Myślała z wyrzutami, że to złe, że przeszła 50km w brudzie i upale na chwałę Pana i to w pewnym celu i jeszcze nie mieć się gdzie umyć. W tym momencie wyszedł P. oznajmiając, że znalazł im kąpiel, a ona pomyślała tylko „Panie Boże, jesteś wielki. Przepraszam, że zwątpiłam.”. Po apelu, na który się trochę spóźniliśmy (mycie i herbatka nas ciut za bardzo zaabsorbowały), wróciliśmy do remizy. Tam odbył się chrzest tych uczestników pielgrzymki, którzy szli po raz pierwsi. Każdy miał wypić tajemniczy napój, którego składu nie wolno nam zdradzić, pokazać wylosowane hasło jako kalambur, zaśpiewać piosenkę/zatańczyć/opowiedzieć kawał, a na sam koniec zostać oznaczonym fioletem. Było wiele śmiechu, radości i zabawy, a największe uznanie zdobył dowcip kleryka Wiktora "Bardzo podobały nam się kawały księdza przewodnika" i taniec Szymona. Na koniec dnia usłyszeliśmy, że ze względu na to, że przeszliśmy 5km dalej niż inni to jutro wstajemy o 7, co nas niezmiernie ucieszyło :)
Dzień 11
Nie dane było nam zaznać szczęścia spania do 7. Niektórzy poustawiali sobie budziki na godzinę 5.40 a gdy poranna krzątanina i ploteczki rozniosły się echem po całej sali, obudzili się wszyscy. I mimo że spać można było do 7, o 6.30 cała grupa była na nogach. Pierwszy etap tego dnia był bardzo krótki i trwał tylko około 3 km. Zbieraliśmy żniwa tego, że dzień wcześniej poszliśmy tak daleko :) Po raz pierwszy zobaczyliśmy z oddali Jasną Górę, a przerwa czekała na nas w Kamyku. Pani Postojowa powiedziała nam słowa, które nas niesamowicie ucieszyły. „Tego dnia nie będzie postojów rotacyjnych”. Wszystkim pojawiły się uśmiechy na twarzy i rozległy się oklaski. Z tablicy dowiedzieliśmy się, dlaczego w ogóle ta miejscowość nazywa się Kamyk, co warto przytoczyć "Pewien właściciel ziemski, mieszkający w okolicy, często objeżdżał na koniu swą posiadłość. Strudzony przysiadał na kamieniu, na którym posilał się, a czasem i ucinał drzemkę, po powrocie do domu pytano go, gdzie był. Odpowiadał, że na kamyku". I to by było na tyle. Dla zainteresowanych podano też współrzędne geograficzne owego kamyka. A to dość duży kamień był. Czas na odpoczynek się skończył i wyruszamy dalej. Tym razem już do Częstochowy. Etap ma prawie 10km, ale idziemy już z rozpędu, bo jesteśmy bardzo blisko. I jest! Znak Częstochowa. Mamy krótką chwilę na zrobienie sobie pamiątkowego zdjęcia, bo trzeba ruszać dalej. Następny postój odbył się na tak zwanej Górce Przeprośnej, na której wszyscy pielgrzymi danej grupy dziękują sobie za wspólnie spędzony czas i przepraszają za to, co nas wzajemnie uraziło. Chwile wzruszające, pokazujące jak bardzo się ze sobą zżyliśmy. My chcielibyśmy wykorzystać opis tej sytuacji, aby także i w naszej notce podziękować. Wszystkim, którzy dbali o to by było bezpiecznie i czysto, czyli służbie trasy, postojowym i sanepidowi, a także tym, którzy dbali o relacjonowanie na bieżąco naszej pielgrzymki, czyli grupie medialnej. Wszystkim księżom i siostrom zakonnym którzy dbali o nasz rozwój duchowy, ale także tym który dbali o to by i fizycznie wszystko było w porządku, czyli grupom medycznym. I przede wszystkim pielgrzymom. Każdemu z osobna i wszystkim razem. Niezależnie od tego, czy przeszliście tylko kilka etapów czy wszystkie, czy miewaliście chwile zwątpienia, czy marudziliście, czy szliście z uśmiechem na ustach to podjęliście trud pielgrzymowania i udało wam się dotrzeć i właśnie dlatego jesteście niesamowici. Szczególne podziękowania dla grupy fioletowej. Nie dlatego, że "jesteśmy najlepsi". Nikt nie jest. Wszystkie grupy są równie wielkie. Ale dlatego, że przez te kilkanaście dni czuliśmy się z Wami, jak z rodziną. Z rodziną, z którą czasem się pokłóci. Czasem się powie coś bezmyślnego. Czasem kogoś urazi. Jak to w rodzinie bywa. Ale niezależnie od wszystkich nieporozumień, szliśmy razem i mogliśmy na siebie nawzajem przez całą drogę liczyć. Dzięki Wam za to. Jesteście wielcy i kochani. Najbardziej dziękujemy jednak Jemu, za to, że dał nam siły. Podziękowania czas skończyć, gdyż trzeba jeszcze dojść na Jasną Górę, a do tego potrzebujemy przejść około 6km. Najpierw jednak łapiemy Martę z grupy biało-czarnej i prosimy o rozdanie naszych wizytówek. Godzi się bez problemu. Pozostał tylko Zagórów. Zauważamy trzy dziewczyny, które szły jeden etap z naszą grupą. Podchodzimy, prosimy, one się zgadzają. Mamy szczęście, na 11 grup, za każdym razem pierwsza zapytana osoba zgodziła się nam pomóc. Pielgrzymka to niesamowici ludzie. Wykorzystujemy ostatnie chwile na zrobienie sobie wspólnych zdjęć ze znajomymi ze złotej i Igą z Rogoźna. Tym razem nie odmawiają. Czas się kończy, wyruszamy więc za Filipem, który został wyznaczony do znaku. Zauważamy Jasną Górę, jednak nauczeni zeszłorocznym doświadczeniem, wiemy, że to jeszcze nie koniec, że pozostało jeszcze kilka kilometrów. Jesteśmy już coraz bliżej. Idziemy lekko, jakby to był dopiero pierwszy etap naszej pielgrzymki. Wchodzimy na aleje ze śpiewem na ustach. Ludzie się do nas uśmiechają, klaszczą. Pozostało kilka metrów. Wita nas Srebrna Nić z fioletowymi kwiatami. Kładziemy się krzyżem, a ten widok wywołuje w nas wszystkich wzruszenie:
Dotarliśmy!
|
![]() |
Z pozdrowieniami z pielgrzymki - W. i P. :)
|
Świetna relacja, czytając ją przeniosłam się z powrotem na pielgrzymi szlak. :)
OdpowiedzUsuńZatrzymałam się na sercu kurczaka.
OdpowiedzUsuńI nie wiem czy czuję się na siłach, żeby kontynuować czytanie tej pocztówki!
:D
Dlatego wkleiliśmy tyle zdjęć :P Jak ktoś nie a sił czytać, niech chociaż zobaczy :)
UsuńNie, nie, spokojnie, długość tekstu nie jest problemem - oczekiwałam przecież tego wpisu.
UsuńObszerny, ale ciekawy punkt widzenia. Tak chyba z tymi pielgrzymkowymi wrażeniami już jest, że chce się je poznawać. :)
Tylko ten kurczak, jej.
Napisałabym bordowe słowo, które często towarzyszyło nam w Rzymie.
Ale nie napiszę.
Bo to jednak tylko kurczak.
Powodzenia przy następnych tekstach :)
Przeczytałam z zainteresowaniem, jako że w tym roku także byłam na takiej pielgrzymce. Z zupełnie innej strony szłam, ale z tego co widzę, to kawałek trasy się pokrył. Fajnie tak przeczytać wrażenia kogoś innego z podobnej drogi.
OdpowiedzUsuń