Tak jak Belgia była pierwszym odwiedzonym przez nas wspólnie
królestwem, tak Luksemburg mimo, że był ostatnim odwiedzonym przez
nas krajem Beneluksu, to był pierwszym wspólnie odwiedzonym...
księstwem. Jego stolica, czyli oczywiście Luksemburg powstała
najprawdopodobniej w czasach cesarstwa rzymskiego, jednak za rok
powstania przyjmuję się rok 963. Miasto to w 2010 roku liczyło
ponad 90 tysięcy mieszkańców i ma powierzchnię 51 km
kwadratowych. Prawa miejskie otrzymało w 1244 roku. Ze względu na
strategiczne położenie było ono silnie ufortyfikowane, a to co
zostało z tych murów obronnych z różnych epok można podziwiać
do dziś. Po kilku dniach ciągłego chodzenia i zwiedzania byliśmy
już wyczerpani, ale zachęceni przeglądanymi przed wyjazdem
zdjęciami z Internetu odnaleźliśmy jeszcze siły, aby pochodzić
po mieście. Tego samego nie można niestety było powiedzieć o
naszym namiocie, który rozkładany i składany wiele razy wyglądał
na – jak to powiedziała Klemcia - bardzo zmęczony, szczególnie,
że pole, na którym się rozłożyliśmy miało tak suchą ziemię,
że wbicie w nią śledzi wymagało wiele siły, co ostatecznie
poskutkowało niestety ich wykrzywieniem. Gdy wybraliśmy się już
na przechadzkę to pierwszym, co przykuło nasze oczy nie były wcale
piękne widoki, które można znaleźć po wpisaniu hasła Luksemburg
w Google, lecz stoiska z pocztówkami, które przedstawiały...
rodzinę książęcą. Ciężko było znaleźć takie, które
przedstawiałyby samo miasto, co pokazuje, jak związani są z nimi
mieszkańcy tego małego państewka. Luksemburg nie przywitał nas z
otwartymi ramionami, ponieważ po tym jak władowaliśmy się w korki
i roboty drogowe, okazało się, że wybrany przez nas camping jest
zalany i nie można rozłożyć tam namiotu, a benzyny w baku
mieliśmy na kilkanaście kilometrów. Jednak nie zniechęciło nas
to, znaleźliśmy inne miejsce do spania i ruszyliśmy na podbój
kolejnej stolicy.
Na początek naszej
luksemburskiej wyprawy wybraliśmy Plac Guillaume II, gdzie znajduje
się pomnik Williama II, Wielkiego Księcia Luksemburga, czyjego
imieniem to miejsce zostało nazwane. Plac miejski znajduje się w
samym centrum historycznej dzielnicy Ville Haute i mieści się na
nim Hotel de Ville, czyli luksemburski ratusz, w którym urzęduje po
dziś dzień burmistrz. Gdy opuściliśmy plac Guillaume II
zastanawialiśmy się, w którą iść stronę, więc stwierdziliśmy,
że zobaczymy, co to za tłum na pobliskim placu. Spodziewaliśmy się
jakiegoś wydarzenia, albo zobaczenia rodziny książęcej, a
trafiliśmy na kupę śmieci. Dosłownie. Okazało się, że
zobaczyliśmy po prostu przykład modernistycznej sztuki, gdzie ludzi
uformowano z śmieci. Sam plac nosi nazwę Clairefontaine, a jego
nazwa pochodzi od znajdującego się tam niegdyś schroniska dla
uchodźców prowadzonego przez zakonników z opactwa znajdującego
się niedaleko belgijskiej granicy. W centralnym miejscu widnieje
pomnik Charlotty, Wielkiej Księżnej Luksemburga, panującej w kraju
w latach 1919-1964. Uważana była ona za autorytet podczas II wojny
światowej, a co ciekawe, została odznaczona niegdyś Orderem Orła
Białego.
Centrum Luksemburga
mieści także Pałac Wielkich Książąt, czyli oficjalną
rezydencję monarchistycznych władz kraju. Jednak jego droga do
osiągnięcia takiej funkcji była dość długa, gdyż budynek
wybudowany w XVI wieku jako miejski ratusz w stylu renesansu
flamandzkiego został siedzibą dynastii Nassau-Weilburg w roku 1890,
a do tego czasu służył między innymi jako schron, siedziba
administracji departamentu Forȇts czy miejsce urzędowania
przedstawiciela niderlandzkiego króla. Ciężko jest go jednak
podziwiać w pełnej okazałości, gdyż jest on schowany wśród
wielu innych budynków. Jako że monarchia w Luksemburgu jest
konstytucyjna to na każdym kroku można było odnaleźć budynki
różnych ministerstw.
Tym, co widać już z
daleka, co góruje nad miastem jest wieża tak zwanej Czarnej
Katedry, czyli Notre Dame w Luksemburgu. Została wybudowana w
latach 1613-21 przez Jezuitów. Wiele razy zmieniała ona swojego
„właściciela” i przetrwała wiele zmian ustrojowych czy reform.
Sama katedra wybudowana jest w stylu barokowym, jednak w jej wystroju
widać elementy sztuki renesansowej. Najważniejszym elementem w
świątyni jest XVII wieczna lipowa figura Madonny, „Pocieszycielki
Strapionych”, z dzieciątkiem. Kościół ten jest miejscem
pochówku wielu znaczących postaci w historii Luksemburga, w tym
wspomnianej wcześniej Wielkiej Księżnej Charlotty. Historia,
historią jednak warto powiedzieć też trochę o tym, jak ona w
ogóle wygląda. Na nas największe wrażenie zrobiły jej drzwi
wejściowe, w których funkcję klamki pełnił wyrzeźbiony aniołek
z otwartymi dłońmi, proszącymi się aż o... przybicie piątki.
Ponadto wrażanie robią zabytkowe organy czy też wewnętrzne
sklepienia budowli.
Powiedzieć, że
Luksemburg zachwycił nas od samego początku to lekkie nadużycie.
Wiadomo, miasto urokliwe, trochę inne od pozostałych odwiedzanych
przez nas europejskich stolic, jednak podczas wizyty ciągle nam
czegoś brakowało. "Czegoś" pojawiło się na La Chemin
de la Corniche, czyli pięknym trakcie, z którego można podziwiać
opactwo Neumünster, kazamaty i resztę historycznej części miasta.
Miejsce idealnie nadawało się na spacer, a widoki nie nudziły.
Przechadzka zajęła nam sporą część czasu, który spędziliśmy
w Luksemburgu i ani trochę tego nie żałujemy. Jedynie może chwil,
w których dziewczyny siadały na niezabezpieczonym murku, a W.
martwiła się, żeby nie zdecydowały się skoczyć.
Tym, z czego słynie
Luksemburg są między innymi pozostałości po twierdzy. Miała ona
ogromne znaczenie strategiczne w XVII wieku i była nazywana
„Gibraltarem Północy” ze względu na trudność jej zdobycia.
Fortyfikacje Luksemburga mają bardzo bogatą historię, która sięga
aż czasów cesarstwa rzymskiego. Przez lata twierdza rozrastała się
i wielokrotnie zmieniała właścicieli. Została zburzona w XIX
wieku na skutek postanowień traktatu londyńskiego. Choć dziś
pozostały z niej tylko ruiny, to ich ogrom zrobił na nas duże
wrażenie. Bardzo żałowaliśmy, że przyszliśmy zbyt późno by
móc je zwiedzić od środka. W pobliżu znajduje się kolejny
przykład zabytkowej luksemburskiej architektury, czyli Passerele,
wiadukt pochodzący z 1861 roku, gdy miejskie fortyfikacje nie
cieszyły jeszcze oka archeologów i turystów pragnących spojrzeć
w przeszłość, lecz służyły do przeznaczonego im użytku.
Mieliśmy okazję podziwiać Kazamaty, ruiny czy wiadukt zarówno z
Chemin de la Corniche, jak i od dołu, więc można powiedzieć, że
obejrzeliśmy je z każdej możliwej strony. I co więcej,
niezależnie od tego, z której akurat patrzyliśmy to wciąż te
miejsca robiły na nas wrażenie. Ponadto W. miała kolejne powody do
radości. Pierwszym z nich było to, że po raz kolejny mogła
podotykać tych samych kamieni, co ludzie przed wiekami, a kolejnym
znajdująca się po drodze ścianka wspinaczkowa, na której
spróbowała swoich sił.
Luksemburg był
zdecydowanie najdroższym z odwiedzanych przez nas miast. Odczuliśmy
to nie tyle kupując pocztówki czy pamiątki, ale gdy szukaliśmy
miejsca na obiad. Nie dość, że trudno nam było wśród
wykwintnych restauracji podających owoce morza, nierozsądnie
drogich włoskich knajpek i pizzerii znaleźć jakiekolwiek
tradycyjne dania to jeszcze rzut oka na rubrykę cen w menu
nieustannie kierował nas do następnego miejsca. O mały włos
skończylibyśmy w Luksemburskim McDonaldzie, ale udało nam się
znaleźć tajemniczo brzmiące, ale zaskakująco dobre Luksemburgery.
Z zamówieniem ich mieliśmy co prawda mały problem, ponieważ tylko
Ada i Klemcia mówiły po francusku, w przeciwieństwie do nas. Gdy
staraliśmy się złożyć zamówienie po angielsku, kelner zaczął
coś dukać i po francusku wytłumaczył, że poprosi swoja
koleżankę. Sytuację tę Klemcia skomentowała: „Mówiłam, jak
znasz angielski, masz nad nimi władzę.”. W tej sytuacji trudno
było temu stwierdzeniu zaprzeczyć. O ile nie mieliśmy problemu z
porozumieniem się w Belgii czy Holandii, to jednak brak znajomości
francuskiego w Luksemburgu stanowił pewien problem. Kolejnym
miejscowym "smakołykiem", którego mieliśmy okazję
spróbować było wino musujące, które po francuskim szampanie
uznawane jest za najlepsze na świecie w tym rodzaju alkoholi. Ciężko
nam stwierdzić, jak spisuje się pochodzący z Szampanii prekursor,
jednak to zakupione przez nas było naprawdę smaczne i co ciekawe na
korku miało kapselek z różnymi flagami. Do nas trafiła
przedstawiająca... Wybrzeże Kości Słoniowej. Musieliśmy szukać
napisu Made in Luxembourg, żeby się upewnić czy na pewno
dokonaliśmy odpowiedniego zakupu i dopiero po odnalezieniu się
uspokoiliśmy... Warto stwierdzić, że zarówno Luksemburger, jak i
wino musujące były w smaku dobre, a ponadto nie przeżarły naszych
portfeli niczym stężony kwas solny, co trzeba zaliczyć na kolejny
plus. Tym sposobem Luksemburg stał się naszym numerem sześć na
szlaku europejskich stolic, a wizyta w nim zaliczona została
zdecydowanie na plus. Pozostało nam ich jeszcze "tylko"
41, więc co nieco do zwiedzania jeszcze mamy. A tymczasem, do
przeczytania!
Z pozdrowieniami z Luksemburga - W. i P. I Ada ;) |
Ciekawy post i śliczne miejsca!
OdpowiedzUsuńW sumie wypad na jeden dzień, nigdy nie byłem ale trzeba w końcu nadrobić :)
OdpowiedzUsuńFajne miejsce na jedno- lub dwudniową wycieczkę. Zapisuję na liście miejsc, które chcę zwiedzić w niedalekiej przyszłości! :)
OdpowiedzUsuńJeszcze nie byłam w Luksemburgu ale wszystko przede mną. Świetna relacja. Pozdrawiam :)
OdpowiedzUsuńKolejne miejsca do odwiedzenia
OdpowiedzUsuń