Na początku września
tego roku, wybraliśmy się na naszą pierwszą dużą samodzielną
wyprawę, która przybliży nas o krok, a nawet o trzy, do spełnienia
naszego marzenia. Rankiem, 3 września wprost z Sierosławia z Adą i
Klementyną na pokładzie, ruszyliśmy na naszą objazdówkę po
Beneluksie. A pierwszym odwiedzonym przez nas miastem była stolica
Holandii - Amsterdam. Gdy przebyliśmy już prawie 900 kilometrów,
przyszedł czas na zameldowanie się na naszym campingu, gdzie na
nasze noclegowe miejsce zaprowadziła nas bardzo miła pani na swoim
rowerze, co było dla nas pierwszym momentem, gdy zobaczyliśmy, jak
ten środek transportu jest popularny w Holandii. Niestety, nie do
końca zrozumieliśmy, co miała na myśli, mówiąc, że 5 minut
prysznica kosztuje 80 centów. Jeszcze tego samego wieczora
wrzucaliśmy do automatów prysznicowych wszystkie rodzaje monet,
jakie znaleźliśmy w naszych portfelach. Nie tylko centy, ale też
złotówki i monety do wózków. Na próżno. Musieliśmy iść spać,
myjąc tylko te części ciała, które dało radę umyć w zlewie w
zimnej wodzie. Dopiero rano okazało się, że automaty prysznicowe
działają na specjalne żetony, które kupowało się w recepcji...
Wieczorem, dnia naszego
przyjazdu, po rozłożeniu namiotu, udaliśmy się na przechadzkę by
poznać Amsterdam nocą. Swój "spacer" rozpoczęliśmy
jednak jazdą metrem do centrum, gdyż nasze miejsce noclegowe było
znacznie od niego oddalone. Warto wspomnieć, że stołeczne metra są
bardzo ładnie ozdobione, oryginalne i... często nie jeżdżą pod
ziemią. Pierwszym przystankiem na naszej amsterdamskiej trasie był
dworzec kolejowy. Wydawałoby się, że to kompletnie nic ciekawego,
ale ten robi naprawdę wrażenie. Swoim wyglądem przypomina bardziej
zamek niż np. chlebak, jak pewien dworzec w Poznaniu... Mówi się,
że w Amsterdamie dworzec wygląda jak pałac, a pałac jak dworzec.
Co do tego pierwszego musimy się w stu procentach zgodzić. Jest to
największa stacja kolejowa w Holandii. Została zaprojektowana przez
Pierre'a Cuypers i A. L. van Gendta, a otwarto
ją w 1889 roku. Poza oczywistymi wyjściami na peron i kasami
biletowymi mieści się tam też mała galeria handlowa, w której
mieści się sklepik pewnej sieci z fast foodami, która nas bardzo
zaintrygowała. Oprócz normalnej kasy, gdzie można kupić
hamburgery i frytki do tego, znajdują się też małe okienka, a
obok nich tabliczki z cenami i szczeliny do wrzucania monet. Wrzucasz
odliczoną kwotę, otwierasz drzwiczki i ciepła bułka z mięsem
znajduje się w Twoich rękach, a braki na bieżąco uzupełniane są
przez kucharzy. Bardzo dobry pomysł dla ludzi, którzy spieszą się,
a chcą przekąsić coś ciepłego. Czyli między innymi dla nas
tamtego wieczoru ;)
Kolejnym odwiedzonym
miejscem, jeszcze tego samego wieczora w Amsterdamie, była Dzielnica
Czerwonych Latarni. Mimo że znajduje się tam Oude Kerk, czyli
najstarszy kościół w całym mieście to znana jest ona przede
wszystkim z wystawiających się w oknach pań do towarzystwa. Dla
nas ważniejszym punktem miała być świątynia, jednak nie
zakładaliśmy, że znajdziemy się tam w godzinach wieczornych, co
uniemożliwiło nam wejście do jej środka. Mieliśmy wrócić tam
następnego dnia rano, ale koniec końców i tak nie udało nam się
zobaczyć jej od środka, bo była zamknięta. Jak duża część
kościołów w Holandii, które staraliśmy się odwiedzić. Albo
były zamknięte, albo wstęp do nich kosztował od kilku do
kilkunastu euro. Wróćmy jednak do naszej dzielnicy i jej nocnej
odsłony. Nie mamy stamtąd za dużo zdjęć, w tym żadnej z pań
wystawowych, bo fotografowanie ich jest zabronione i grozi tym, że
ich "pracodawcy" nauczą nasz aparat pływać w kanale. A
trochę głupio byłoby pozbyć się go pierwszego dnia... Musicie
więc wierzyć nam na słowo, że szczerze mówiąc to... nie ma
czego oglądać. Prezentowane panie musiały
mieć naprawdę bogate "wnętrze" lub inne walory, bo
przynajmniej urodą to one nie grzeszyły. Warto wspomnieć, czym się
różni de Wallen dniem, od de Wallen nocą? Przede wszystkim ilością
zasłoniętych zasłon. No i powodem, dla którego okna są już
zakryte. Wieczorem znaczy to, że w tej chwili tam nie wolno
przeszkadzać, a rankiem po prostu już odpoczywa po ciężkiej,
nocnej pracy. Oczywiście szeroki wybór pań z wielu krajów nie
jest jedynym, co „oferuje” nam ta dzielnica. Jest wiele innych
miejsc powiązanych z branżą, takich jak sex shopy, muzea seksu
czy prostytucji, a także kluby tańca, wabiące klientów rażącymi
neonami i biuściastymi hostessami. Sąsiednia uliczka słynie z
wielkiej ilości coffee shopów. Tam również się przeszliśmy, ale
na nas nie wywarło to wrażenia. Dla nas jednak jedynym naturalnym
skojarzeniem z coffee pozostaje wciąż kawa :)
Skoro
Dzielnica Czerwonych Latarni, to i Muzeum Seksu nie mogło zabraknąć
na naszej liście miejsc do zobaczenia. Spędzona tam godzina była
całkiem zabawna i nawet można powiedzieć, że... pouczająca, co
nie znaczy, ze uważamy że trzeba by ją powtarzać. To, które
postanowiliśmy odwiedzić, jest najstarszym na świecie muzeum o
takiej tematyce. Oprócz ogromnej ilości penisów, piersi, tyłków
i innych takich, można było odnaleźć ciekawe znaleziska. Od
pierwszych erotycznych zdjęć z końcówki XIX wieku, przez
znaleziska seksualne różnych kultur u początków ich istnienia, aż
po ciekawe pierścionki, których historia zaskakuje. Dziś seks bez
zobowiązań jest powszechny i opiera się na umowie słownej.
Dawniej mężczyzna proponujący kobiecie taki układ, musiał jej
ofiarować pierścionek, taki jak na jednym z załączonych zdjęć.
W świecie, w którym ludzie potrafią się sobie oświadczać przez
facebooka warto zobaczyć, że kiedyś nawet i przy takich relacjach
trzeba było się postarać... Można było też zobaczyć, jak na
przestrzeni dziesięcioleci zmieniały się filmy pornograficzne, lub
jak dzielnica czerwonych latarni wygląda "od kuchni" i jak
dawniej wyglądały stroje pań do towarzystwa, które obecnie widzi
się w baaardzo skąpej bieliźnie. W Muzeum Seksu wszystkie sale
mają swoje nazwy. Jedna z nich wzięła się od Wenus, inna od
markiza de Sade. Przed tą drugą znajduje się ostrzeżenie, że
jest dla ludzi o naprawdę mocnych nerwach, które przeoczyliśmy. Od
niektórych zdjęć może się tam zrobić naprawdę niedobrze...
Jednym
z głównych punktów naszej amsterdamskiej wyprawy było Muzeum
Narodowe, czyli Rijksmuseum. Odkąd zaplanowaliśmy wyjazd,
wiedzieliśmy, że tam się wybierzemy choćby tylko po to, aby
podziwiać z zewnątrz jego fasadę. Jednak poszczęściło nam się
nawet wejść do niego do środka. Głównie dlatego, że
młodzież do 19 roku życia ma wstęp za darmo, a bilety dla
dorosłych mają już bardzo bolesną dla naszego studenckiego
budżetu cenę - 15€. Jednak W. brakowało wtedy równego miesiąca
do 19 urodzin, dlatego realnie za wstęp zapłaciliśmy po 7,50€. I
były to naprawdę dobrze wydane pieniądze. Budynek, w którym
obecnie znajduje się Rijksmuseum pochodzi z XIX wieku i zachwyca już
z zewnątrz. Fasada łączy w sobie elementy stylu gotyckiego i
renesansowego. Ale wiadomo, że nie ocenia się książki po okładce,
a muzeum po... fasadzie. Jednak w tym wypadku wszystko ze sobą
współgrało i środek jak najbardziej dostosował się poziomem do
pięknego zewnętrza, a muzealne zbiory robiły na odwiedzającym
naprawdę spore wrażenie. Poczynając od zbrój czy broni z czasów
napoleońskich, przez obrazy Moneta i van Eycka po „Straż Nocną”
Rembrandta i sławetny autoportret van Gogha. Tyle historii w jednym
miejscu. W., która wcześniej była w Muzeum Czartoryskich w
Krakowie przeżyła mały szok kulturowy. Każdy, kto tam był, lub
widział polską komedie Vinci, wie jak wyeksponowana jest "Dama
z Łasiczką" Leonarda da Vinci. Czegoś takiego próżno szukać
w Rijksmuseum. Wszystkie obrazy, które widywaliśmy wcześniej w
podręcznikach od plastyki czy polskiego są natkane jeden obok
drugiego w kilkudziesięciu-centymetrowych odstępach. Tak właśnie
było między innymi z obrazami van Gogha.
Tym, z czego Amsterdam
słynie, są kanały, które zachwycają odwiedzających. Centrum
miasta jest spowite w ich sieci, dlatego wielu ludzi porusza się po
nim za pomocą łódek, jednak najbardziej popularnym środkiem
transportu są rowery. Amsterdam najbardziej podobał nam się z
perspektywy spacerów nad kanałami, skąd można było podziwiać
urzekające mosty, w tym ten najbardziej znany - Magere Burg - oraz
pochylone kamieniczki. Jeśli byliście w Amsterdamie, krzywa wieża
w Toruniu nie zrobi na Was już żadnego wrażenia. Tam całe ulice
są krzywe. Jak to powiedziała Klemcia na widok grupy
poprzechylanych domków: „One się jeszcze nie przewróciły, bo
nie zdecydowały, w którą stronę mają to zrobić”:. Podczas
naszej wizyty przeszliśmy się wzdłuż jednego z najdłuższych
amsterdamskich kanałów, czyli Prisengracht. Nasza wycieczka miała
na celu odnalezienie Muzeum Sera, które według danych map google
miało znajdować się na jej końcu. Także wysiedliśmy kilkaset
numerów wcześniej na przystanku tramwajowym i szliśmy, i szliśmy,
i szliśmy. A, gdy minęliśmy już upragniony adres, okazało się,
że... google czasem kłamie. Muzeum Sera znajdowało się niedaleko
przystanku, na którym wysiedliśmy... Po tym wydarzeniu możemy
sparafrazować nasze hasło: Pocztówka z... Idziemy razem przez
świat. Nawet nie tam, gdzie trzeba.
Pałac królewski w
Amsterdamie, niegdyś pełniący funkcję Ratusza, uznawany jest za
najważniejszy zabytek holenderskiego Złotego Wieku. Mimo że na
odwiedzających stolicę Holandii większe wrażenie, jak
wspominaliśmy, robi prawdopodobnie dworzec, jednak i to miejsce
wypada i warto odwiedzić. Ten niezwykły budynek podziwialiśmy
jednak tylko z zewnątrz, podobnie jak przylegający do niego
kościół, który obecnie pełni funkcję muzeum. Cóż... Czasy są
takie, że za wejście do wszystkiego trzeba płacić, a fundusze
mamy jednak ograniczone, więc trzeba wybierać, gdzie wejdzie się
do środka. Pałac znajduje się w centrum miasta na niewielkim
ryneczku, gdzie jak w każdej większej miejscowości liczba gołębi
musi się zgadzać. Oprócz latających i żebrzących chlebka
ptaków, można znaleźć w pobliżu także muzeum Van Gogha czy
Madame Tussaud, czyli kolejne punkty naszej wyprawy, które trzeba
wpisać na listę "być może, gdy tu jeszcze wrócimy".
Holandia to kraj
tulipanów, ale... oczywiście nie we wrześniu. Jednak na miejscowym
targu kwiatowym można znaleźć przynajmniej ich cebulki, które
dają nam przedsmak tego, co można zobaczyć w sezonie. Każdy może
sobie kupić cebulkę tulipana we wszystkich kolorach tęczy czy farb
w Castoramie. Oczywiście nie są one jedynymi kwiatami, które można
tam kupić. Jest ich o wiele, wiele więcej. Dlatego też, gdy W.
przechadzała się liczyła na to, że P. kupi jej jakiegoś kwiatka.
Jednak oboje stwierdzili, że biorąc pod uwagę to, że jeszcze
tydzień podróży przed nimi to nie dożyłby pewnie nawet powrotu,
dlatego P. obiecał, że zrobi to w jednym z kolejnych miast. I
wiecie co? Zapomniał. I przyznaje się do błędu i bije po piersi,
obiecując poprawę.
Wizyta w Amsterdamie
cieszyła nie tylko nasze oczy, ale również kubeczki smakowe.
Smakowanie tego miasta zaczęliśmy od piwa, czyli popularnego w
kraju Amstela. Szczerze mówiąc - nic specjalnego. Zdecydowanie
bardziej rozsmakowaliśmy się w serach. Jadąc przez Holandię, na
łąkach można zobaczyć wiele pasących się krów i kóz, które
dają mleko. A z mleka jak wiadomo robi się przepyszny ser.
Zasmakować wielu rodzajów mogliśmy w Muzeum Sera, które było
zwykłym sklepem z kilkoma historyjkami i najdroższą na świecie
krajarką. Ale rozmaitość smaków, których mieliśmy okazję
spróbować... Bajka. Najbardziej do gustu przypadł nam klasyczny,
kremowy Old Amsterdam, a także ser lawendowy o wyjątkowym aromacie,
smaku i... niebieskim kolorze. Sery pesto, pomidorowe, kminkowe czy
dojrzewające kozie, które jak dla nas smakują trochę kurzem.
Znalazło się również kilka owczych. I wszystkie wystawione do
skosztowania i do kupienia. Jednak płacenie za niektóre z nich nie
należy do przyjemności. Samymi serami człowiek się nie naje,
więc wypadało się wybrać też na obiad i spróbować czegoś
miejscowego. Ciężko jednak było znaleźć coś ciepłego, bo gdzie
tylko przechodziliśmy tam wszędzie tylko kanapki i kanapki... Jak
się potem okazało po prostu właśnie je się je na obiady w
Holandii, ale my skusiliśmy się na holenderskie (jak nam dumnie
obwieściło menu) naleśniki, gdzie W. wybrała z serem (bo jakże
by inaczej) i bekonem, natomiast P. z bekonem i jabłkiem. Do tego
polewane sosem na miodzie. Wyglądało to na bardzo ciekawe, lecz
trochę niepokojące połączenie smaków. Obawy okazały się jednak
bezsensowne, a naleśniki były naprawdę pyszne. Jeśli chodzi o
deser to polecamy pysznego croissanta z serem i truskawkami na
wierzchu. W Amsterdamie można także odnaleźć sklep nutelli, gdzie
przyrządzają pyszne dania, a na sam jego widok Ada i Klemcia
zachwyciły się niezmiernie. Może niezbyt to tradycyjne, ale
naprawdę smaczne. Trzymając się potraw miejscowych, można
spróbować specyficznej odmiany "hot-doga". Ze śledziem,
zamiast parówki. My nie byliśmy na tyle odważni, ale podobno nie
jest zły. Jeśli chodzi o alkohol to warto spróbować tradycyjnej,
holenderskiej odmiany ginu, czyli jeneveru. Skusiliśmy się na ten w
odmianie oude. Pije się go samego lub z tonikiem, a według W.
najlepiej wcale, bo nie smakuje jej w żadnej postaci.
Amsterdam tworzy ciekawą
mieszankę tradycji z nowoczesnością. Miejsca rozrywki z miejscem
historii. Z jednej strony urzeka kanałami, z drugiej szokuje
Dzielnicą Czerwonych Latarni i wszechobecnymi coffee shopami.
Zachwyca zabudową. Pozostawia w człowieku swój własny,
specyficzny smak, którego głównym składnikiem jest ser. A to
wszystko dopiero początek naszej wyprawy po Beneluksie. Kolejny
przystanek - Rotterdam. Do przeczytania!
Z pozdrowieniami z Amsterdamu - W. i P. :)
|
Miło nam :)
OdpowiedzUsuń