Jak wspominaliśmy w notce o
Strasburgu, podczas naszej wizyty na Europejskim Spotkaniu Młodych
Taize zostaliśmy rozdzieleni pośród dwie różne miejscowości,
oddalone od Strasburga o około 30 km. Z różnicą taką, że
Pfaffenhofen, do którego trafił P. w głąb Francji, natomiast
Niederschopfheim, gdzie swoją "rodzinę" miała W.
znajdowało się w Niemczech. To w tych dwóch miejscowościach każde
z nas co rano wstawało, przeżywało poranne modlitwy i wsiadało w
autobus do Strasburga, by nieraz po godzinie jazdy (ach te korki...)
móc się znów spotkać. Jako, że spędziliśmy w nich trochę
czasu i dane nam było zobaczyć kilka miejsc to w tej krótkiej
notce chcielibyśmy Wam o nich opowiedzieć, gdyż wszędzie można
znaleźć coś wartego uwagi :)
Jeśli chodzi o
Pfaffenhofen, to jest to małe miasteczko, nie liczące nawet 3
tysięcy mieszkańców, jednak uroku nie można mu odmówić. P.
właśnie w taki sposób wyobrażał sobie ustronne, francuskie
miasteczko i jest nim zachwycony. Wielobarwne domki z wspaniałymi
okiennicami, zabytkowa synagoga czy Muzeum Obrazu Popularnego, to
ledwie namiastka tego, co możemy tam zobaczyć. Jednym z ciekawszych
momentów wizyty były odwiedziny w fabryce organ. Rzemieślnik,
który swoim wyglądem przypominał Alberta Einsteina, pokazywał
różnice w brzmieniu piszczałek stworzonych z drewna i metalu.
Ponadto przedstawił nam własnoręcznie wykonane, zdobione obudowy,
które zdecydowanie potrafiły zachwycić. Wartymi zwrócenia uwagi
były również ozdoby świąteczne, którymi przystrojone było
Pfaffenhofen, a znaleźć pośród nich można było choćby Ciastka
ze Shreka. Niektóre kamieniczki pokryte były ciekawymi graffiti,
które wkomponowywały się doskonale w krajobraz tego małego, lecz
zdecydowanie wartego odwiedzenia miasta, leżącego blisko
francusko-niemieckiej granicy.
Gdy pierwszego dnia
W. wsiadła w autobus do Niederschopfheim, zastanawiała się, jak w
ogóle ta miejscowość będzie wyglądać. Im dłużej trwała
podróż autobusem, tym bardziej oddalała się od Strasburga i
większych miejscowości. Po niecałej godzinie jazdy dotarła do
całkiem urokliwej malutkiej miejscowości, a właściwie wioski,
leżącej pod Hohberg. Od samego początku przyjęto ją tam bardzo
ciepło. W domu parafialnym każdy dostał miskę ciepłej zupy na
rozgrzewkę i zakwaterowanie. W. razem z dziewczynami z Gniezna
trafiła do mieszkania w wiosce obok. Pan, u którego gościły
codziennie odwoził je na poranne modlitwy i autobus. Był bardzo
sympatycznym człowiekiem, a ponadto warto wspomnieć, że był
weganinem. Przez kilka dni mieszkania u niego na stole nie pojawił
się ani gram masła, jajek, czy mleka, o mięsie nie wspominając.
Maleńki, ale bardzo urokliwy kościółek stanowił centrum owej
miejscowości. To tam, co rano zbierały się na modlitwie, razem z
pielgrzymami z innych krajów i tam znajdował się przystanek ich
autobusu. Parafią opiekował się ksiądz, który miał bardzo
osobliwych pupili. Są tacy, którzy na smyczach prowadzają psy,
koty czy nawet króliki. On natomiast miał kozy, które w dodatku
uwielbiały jeść... banany. Drugiego dnia pobytu w
Niederschopfheim, gdy animatorka podzieliła już uczestników ESMu
na grupki i powiedziała po polsku, że jedna z nich uda się do
stajenki to W. wraz z Justyną zaintonowały kolędę "Pójdźmy
wszyscy do stajenki", którą ochoczo podjęli Ukraińcy i
Rosjanie. Więc wszyscy poszli do stajenki, by podziwiać niezwykłą
ruchomą szopkę i śpiewać kolędy. Każdy w swoim języku.
Następnego dnia udały się na wycieczkę po mieście. Obejrzały
dom, na którego kominie po wielu latach przerwy kilka lat temu znów
zadomowił się bocian, a także punkt widokowy, gdzie znajdował się
przystanek Camino del Compostela, czyli europejskiego Szlaku
Jakubowego. Znajduje się tam mała kamienna chatka z
charakterystyczną muszlą. Gdy wejdzie się na będący na jej dachu
taras widokowy można z góry podziwiać całe Niederschopfheim,
które na pewno pozostanie w pamięci W.
Nieodłącznym
elementem Europejskiego Spotkania Taize jest Święto Narodów. Dla
P. było to już drugie Święto Narodów, natomiast dla W. pierwsze,
ponieważ rok temu Sylwestra w Rzymie spędziliśmy pod Koloseum,
czego w sumie później trochę żałowaliśmy. Czym w ogóle jest
Święto Narodów? Jest to trochę odmienny sposób spędzania
Sylwestra od popularnego świętowania, zaproponowany przez wspólnotę
Taize. Przede wszystkim - przynajmniej w założeniu - bezalkoholowy,
co sprawia, że P. mimo 20 lat na karku jeszcze nigdy w przeddzień
Nowego Roku nie miał w ustach alkoholu. Wszystko zaczyna się od
modlitwy za pokój na świecie połączonej z tradycyjnym czuwaniem.
Bywa, że kończy się ono kilka minut po północy, dlatego może
się zdarzyć, że ominie nas tradycyjne odliczanie, jak stało się
w przypadku W. Gdy modlitwa się już skończy wszystko wraca mniej
więcej do normy - ludzie składają sobie życzenia, obserwują
sztuczne ognie i zaczyna się zabawa. Głównym celem Święta
Narodów jest to, by wszyscy lepiej poznali innych uczestników i
kraje z których oni pochodzą. Reprezentacja każdej narodowości
przygotowuje jakieś zabawy czy piosenki i starają się w nie
wciągnąć wszystkich. W przypadku Polski oczywiście nie mogło
zabraknąć tradycyjnego Poloneza, ale tylko u P., gdyż u W.
stwierdzono, że lepsza będzie... piosenka o ośle. Wymieniając
ciekawsze propozycje innych narodowości warto zauważyć to, co
przygotowały Szwajcarki w Pfaffenhofen, czyli Cup Song. Polegało to
na wykonywaniu odpowiedniej sekwencji ruchów plastikowym kubeczkiem
przez kilkadziesiąt osób, co skutkowało uzyskaniem ciekawego
rytmu. Jednak P. wraz z Patrykiem mieli kryzys swoich zdolności
manualnych, co skutkowało tym, że wciąż byli obserwowani jako Ci,
co spowalniają resztę grupy... Miłe próby koleżanek z Szwajcarii
nie pomogły i jedynym sposobem był odwrót. Jeśli dziewczyny to
czytacie to jeszcze raz należą się Wam przeprosiny za tę
nieudolność ;) W. najbardziej spodobał się poczęstunek
przygotowany przez rodziny był naprawdę przepyszny. Poza kilkoma
rodzajami ciastek i ciasteczek, znalazło się tam również kilka
gatunków wyśmienitego sera charakterystycznego dla tego regionu, a
także sałatek, nie tylko owocowych. W. szczególnie zachwycił
wypiekane samodzielnie ziołowe paluszki z ciasta francuskiego które
doskonale smakowały z mozzarellą.



Ostatniego dnia
wizyty w miejscowościach, które na ten krótki czas wyjazdu stały
się naszym domem, mieliśmy obiad u tych, którzy stali się na ten
czas naszą rodziną. W przypadku P. obiad okazał się iście
królewski za przyczyną... Paszteciku Królewskiego, który okazał
się prawdziwym rarytasem. W., której apetyt nie zna granic musiało
wystarczyć naprawdę pyszne, choć mało sycące danie z ryżu oraz
smażonych warzyw polanych sosem ziołowym na bazie oliwy. Po
spożyciu posiłku i rozmowach przyszedł czas na wynagrodzenie
gospodarzom czasu, który nam poświęcili i ofiarowanie im
prezentów, które przywieźliśmy ze sobą z Polski, a które przede
wszystkim reprezentowały rejony, z których pochodzimy. Później
przyszedł czas na pamiątkowe zdjęcia, wymianę kontaktów i
pożegnanie. Jak widać, nie trzeba podróżować tylko do wielkich
miast, aby przeżyć bardzo miłe chwile. Czasem warto zwiedzić coś
mniej znanego, aby dostrzegać piękno także i takich miejsc. Do
przeczytania!
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz