Wizyta w Brukseli
umożliwiła nam przypięcie kolejnej pinezki na mapie odwiedzonych
przez nas wspólnie stolic. Po tym, jak już zostawiliśmy podczas
naszego tournée
niedaleko za sobą Holandię, zwiedziliśmy cudowną Brugię,
nadszedł czas na „stolicę” Unii Europejskiej. Bruksela liczy
ponad milion mieszkańców, a pierwsze wzmianki na jej temat
pochodzą z 966 roku. Od XII wieku miasto to było ważnym ośrodkiem
tkackim. Dziś jest to nowoczesna stolica, w której wciąż jednak
możemy znaleźć architektoniczne perełki oraz miejsca, które
zachwycają zwiedzających.
Powitanie w Brukseli
zafundowało nam Atomium. I to dosłownie. Wielki napis Welcome,
który wykorzystaliśmy jako miejsce na zrobienie sobie wspólnej fotki ze
stolicy Belgii, wypełniony był tłumaczeniem napisu na różne
języki - w tym polski. Jednak tłumacze zachowali się niczym polscy
dystrybutorzy filmu Dirty Dancing i zamiast „Witamy”, odczytaliśmy
napis „Powitanie”. Szybko przełknęliśmy lingwistyczną łyżkę
dziegciu, po to, aby windą, która tuż po wybudowaniu była
najszybsza na świecie, wjechać na samą górę i stamtąd podziwiać
panoramę miasta. Punkt widokowy znajdował się na wysokości 102m,
więc było co podziwiać... Udało nam się znaleźć - między innymi - wyglądający z tej wysokości jak zabawka samochód W., Stadion
Króla Baudouina I, a także nowoczesną zabudowę miasta. U stóp
Atomium leży Mini-Europa, czyli park miniaturowych symboli
wszystkich europejskich stolic. Z góry mogliśmy zobaczyć
symbolizujące Polskę krzyże gdańskie i dwór Artusa, a także
znane nam już osobiście Koloseum i czekającą na naszą wizytę
wieżę Eiffla. Jednak koszt wejścia, jak i czas ograniczyły naszą
możliwość przejścia się po nim. Atomium zostalo wybudowane w
1958 roku na EXPO i przedstawia powiększony 150 miliardów razy
kryształ żelaza. Symbolizuje postęp i pokazuje, że technika i
przemysł zjednoczyły podzieloną wówczas Europę. W środku do
dziś można oglądać zdjęcia z wystawy i niektóre eksponaty,
które jednak nie porwały nas za bardzo. Największą frajdę
sprawiły nam przejazdy ruchomymi schodami w przyciemnianych,
oświetlanych cyklicznie ledami tunelach. Cóż... Chyba jednak jest
w nas jeszcze sporo dziecka :)
Wielki Plac nie sprawiał
wrażenia, jakby nazwa była zasłużona, jednak wpływ na to
mogły mieć odbywające się na nim podczas naszej wizyty targi
piwny. Stragany rozstawione na środku i masa ludzi nie pozwoliły
nam podziwiać tego miejsca w pełnej okazałości. Szczególnie żal
nam było, że nasza wizyta na tym pięciokątnym brukselskim rynku,
wpisanym na listę światowego dziedzictwa UNESCO nie obejmowała
okresu, gdy znajdują się na nim dywany kwiatowe. Cóż... Nie można
mieć wszystkiego, więc robią one na nas wciąż wrażenie tylko z
pocztówek i zdjęć w książkach, atlasach i Internecie. Jednak na
szczęście zabytkowa zabudowa nigdzie się nie ruszyła i cieszyła
nasze oczy. Grand Place swoją historią sięga aż 1348 roku, jednak
francuskie bombardowania w 1695 spowodowały jego całkowitą
dewastację. Odbudowa zaczęła się prawie od razu, jednak jego
obecna forma sięga wieku dziewiętnastego, gdy burmistrz Charles
Buls poprzez jego renowację i rekonstrukcję doprowadził do powrotu
do jego dawnego splendoru. Największe wrażenie na odwiedzających
sprawiają fasady miejscowego ratusza, domów rzemieślniczych oraz
Muzeum Miasta Brukseli. Wielki Plac został doceniony w 2010 roku,
gdy przez Internautów obwieszczony został najpiękniejszym rynkiem
całej Europy.
Krążąc po zabytkowych
ulicach Brukseli i poszukując czegoś do jedzenia, udało nam się
trafić na najsłynniejszą kulinarną ulicę miasta – Rue Des
Bouchers, czyli ulicę rzeźników. Możecie być jednak spokojni, bo
żadne zwierze nie zostało przy nas zabite i oprawione. Dzisiaj jest
to ulica pełna knajpek i restauracji, w pełnym przekroju cenowym,
gdzie najbardziej popularnymi były zestawy za 12€ i 18€, a nie
homary i kraby których ceny zaczynały się od 25€ za porcję.
Restauracje to jednak nie wszystko, co wypełniało tę ulicę. Co
krok napotkać można było sklepy z owocami morza, które ze względu
na region, na pewno były świeże. Największym kulturowym szokiem
okazali się jednak kelnerzy, którzy przed restauracjami czekali
tylko na moment, w której zdecydujesz się tylko na chwilę
zatrzymać, aby mogli Cię zgarnąć do swojego lokalu. Byli w tym
bardzo pomysłowi i w związku z tym, tyle języka polskiego co tam, nie
słyszeliśmy jeszcze w czasie naszego wyjazdu.
Skoro jesteśmy przy
ulicy pełnej restauracji, to przejdźmy od razu do jedzenia. Daliśmy
się namówić jednemu z ulicznych naganiaczy na menu za 12€, w
skład którego wchodziła przystawka, główne danie, napój i deser
dnia. Trzymając się wiernie naszej zasady, dotyczącej lokalnego
jedzenia, na naszym stole pojawiły się najpierw ślimaki i krewetki
oraz zapiekany ser zamówiony przez P., który po ostatnich
doświadczeniach z małżami, wolał nie ryzykować kolejnego
jedzenia ze skorupki, choć koniec końców W. i tak przekonała go
do spróbowania jednego ślimaczka. Jeśli chodzi o danie główne, to
nie było już tak regionalnie. Kelner zaserwował nam kurczaka,
stek, pizzę oraz małże, ale wszystko to jednak z belgijskimi frytkami. A na
deser, coś słodkiego, czyli gofr z polewą czekoladową. Wyszliśmy
syci i dość zadowoleni z jakości obsługi, wielkości porcji i z
tego, że z naszych portfeli nie ubyło więcej niż planowaliśmy.
Najsłynniejszym symbolem
Brukseli jest siusiający chłopiec. Mało kto jednak wie, o jego
siostrzyczce, czyli siusiającej dziewczynce. Jej figurka znajduje
się w ciasnej uliczce niedaleko ulicy rzeźników i nie jest tak
wyeksponowana, jak jej mały kolega. Dziewczynka kuca sobie w
zakratowanej wnęce w murze i gdyby nie fakt, że Ada i Klemcia już
tam kiedyś były, pewnie byśmy tam nie trafili. Wróćmy jednak do
tego bardziej znanego sikacza. Legenda głosi, że figurka
przedstawia syna jednego z królów Belgii, który zaginął podczas
polowania. Przez wiele godzin szukał go cały dwór, aż w końcu
znaleziono go, jak siusiał pod drzewem. Inna wersja twierdzi, że
podczas oblężenia w XIV wieku najeźdźcy postanowili wysadzić
miasto. Lont już płonął, jednak zauważył to mały chłopiec,
który chcąc uratować miasto nasiusiał na niego. W ten oto sposób
figurka ma symbolizować narodową odwagę Belgów. Manneken Pis jest
chłopcem o prawdopodobnie największej liczbie strojów
w szafie, bo około tysiąca, w tym trzy polskie – Krakowiaka,
stoczniowca i Kaszuba. My mieliśmy pecha, bo oglądaliśmy chłopca
takim, jakim go rzeźbiarz stworzył, choć jeszcze dzień wcześniej
miał na sobie stroje wolontariusza belgijskiego Czerwonego Krzyża
oraz uczestnika rewolucji Brabantów z XVIII wieku.
Najbardziej znanym
kościołem brukselskim jest katedra św. Michała i św. Guduli.
Pierwszy kościół na wzgórzu Treurenberg, gdzie obecnie znajduje
się ta świątynia, wzniesiono w XI wieku. Tym, co przykuwa wzrok już
na samym początku jest fasada w stylu gotyku brabanckiego, której
projekt zainicjował w XII wieku Henryk II. Jej budowa zakończyła
się jednak w wieku XVI, co zaowocowało obecnością elementów
renesansowych. Z ważnych wydarzeń z życia katedry warto wspomnieć
uroczysty pogrzeb króla Badouina oraz ślub księcia Filipa z
hrabianką Matyldą oraz grabież dokonaną w XVI wieku, przez co
wnętrze świątyni nie jest aż tak bogate. Jednymi z zachowanych,
pierwotnych elementów wystroju są szesnastowieczne witraże. Jeden
z nich przestawia króla Ludwika II Węgierskiego z żoną klęczących
przed Trójcą Świętą.
Podczas naszej wizyty w
Brukseli mieliśmy okazję zobaczyć również Pałac Królewski.
Jednak ze względu na odbywającą się przed nim wystawę
zabytkowych samochodów i ponaglający nas czas nie mieliśmy okazji
przystanąć tam na dłużej i dokładniej się rozejrzeć. Kolejnym
wartym wspomnienia miejscem jest bogata ulica „pod dachem” z
marmurowymi ścianami i posadzką, gdzie ceny sięgały zenitu, a za
jedną czekoladkę moglibyśmy kupić bombonierkę w Polsce. Może
nawet i w Belgii. Stolica jednego z krajów Beneluksu zaskoczyła W.
reprodukcją tapiserii z jednorożcem, której użyła w swojej pracy
maturalnej, co było miłym smaczkiem naszej wizyty. Wiele obszarów
Brukseli (w tym stadion Anderlechtu...) pozostaje dla nas ciągle
tajemnicą. Czy uda nam się je kiedyś odkryć, niczym Scooby Doo odkrywał tożsamość każdego kolejnego "potwora"? Być może. Tym czasem jednak nasze nogi,
a w sumie to konie mechaniczne naszego Wehikułu Tajemnic zawiozły
nas do Antwerpii. A co spotkało tam naszą paczkę? Dowiecie się w
następnym odcinku. Do przeczytania!
Z pozdrowieniami z Brukseli - W. i P. :) |
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz